W ramach przedsięwzięcia „Fredro. Nikt mnie nie zna” Michał Zadara wystawił „Wychowankę”, dramat niebędący częścią rozpoznawalnego przez wszystkich komediowego kanonu pisarza (taka też jest, jak łatwo się domyślić po nazwie całego cyklu, główna idea – by zwrócić uwagę publiczności na Fredrę zapomnianego, odkrywanego niechętnie). Jednak mówienie o pełnoprawnym spektaklu byłoby nadużyciem; to czytanie sceniczne wzbogacone – jak sam reżyser to ujął w wywiadzie dla radiowej Dwójki – o kontekst teatralny.


Po lewej stronie sceny aktorzy siedzą na krzesłach, mając przed oczami tekst sztuki; po prawej stronie natomiast jest tak na dobrą sprawę scena właściwa – makieta dla lalek, drobna scenografia. Aktorzy czytają swoje kwestie, raz to siedząc, raz to jednocześnie poruszając lalkami. Przechodzą wielokrotnie między jedną stroną a drugą. Już tutaj widać to zawieszenie między zwykłym odczytaniem dramatu a kompletnym przedstawieniem. Michał Zadara bardzo chciał wyjść poza ograniczającą formę scenicznego czytania, postanowił więc urozmaicić swoją „Wychowankę”, sięgając po – wykorzystywane już przez niego przy innych okazjach – lalkarstwo. Do tego dochodzą jeszcze dwie kamery, dzięki którym publiczność może oglądać wyświetlane na ekranie zbliżenia na „twarze” lalek.


„Wychowanka” to, rzecz jasna, komedia, ale reżyser swoją inscenizacją chce przekonać nas, że Fredro chciał za pomocą tego utworu wyjść poza sztywne gatunkowe ramy. Wyjść i nie wyjść jednocześnie – raczej, oprócz skrojenia świetnej rozrywki, zaznaczyć jakieś problemy, zasygnalizować prawdziwy ludzki dramat. Mamy więc historię Zosi, tytułowej wychowanki, która nie chce wyjść za sugerowanego jej kandydata; ale głębiej – stara się pokazać Zadara – mamy do czynienia z krytyką załganego i zasypanego pozorami świata szlachty. I to jest piękny, bardzo ożywczy pomysł, tylko czy w takiej okrojonej scenicznej formie ma szansę w pełni wybrzmieć? Problem w tym, że „Wychowanka” jest naszpikowana postaciami i całą masą drobnych zdarzeń – w zwyczajnym spektaklu widzowie byliby w stanie nadążyć za fabułą, rozpoznawaliby bohaterów, wiedzieliby co się dokładnie dzieje i jak ważne dla całości historii jest to, to czy tamto.


Przyznaję: w odbiorze spektaklu zatrzymałem się na podziwianiu jego estetycznej strony. Miniaturowa scena dla lalek (nie taka znowu mała, ale w porównaniu ze „zwykłą” – owszem) wykonana przez Roberta Murasa naprawdę zachwyca. Śmiech budzą już właśnie pojedyncze elementy dekoracji, nie trzeba do tego dialogów Fredry; tym bardziej, że Zadara postanowił wkleić „Wychowankę” w nasze czasy, w lata dziewięćdziesiąte konkretniej. Więc mamy Pana Morderskiego (opiekuna Zosi) w czarnym dresie z napisem „ARMY”, mamy tekturowy model poloneza, mamy w końcu stację benzynową MOTOREST (świetnie wymyślona – podpatrzona? – nazwa w duchu lat polskiej transformacji), która zastąpiła szlachecki dworek.


Tylko właśnie: to wszystko, ta dekoracja, te lalki (jawajki – operowane w prosty sposób, tylko jednym drutem, co powoduje, że ich kończyny dyndają bezwładnie), skupia uwagę widzów bardziej niż fabuła sztuki. Wyobraźmy sobie najklasyczniejszą (jak tylko się da) inscenizację „Wychowanki”: bez skrótów, ze strojami z epoki, z dużą liczbą aktorów. Czy takie wystawienie nie pozwoliłoby na lepsze zrozumienie jej treści? Czy Zadara sam nie utrudnia sobie zadania, projektując swoją „Wychowankę” tak, a nie inaczej? Bardzo mało piszę o samym Fredrze, o tekście, ale też Fredro trochę w tym ginie. Wiem, że to bardziej – jak już wspominałem – czytanie sztuki, ale czy samo to już nie przeszkadza? To Fredro, to specyficzny język, który staje się kanciasty, gdy ktoś go źle prezentuje. A aktorzy, przecież znakomici (na przykład Edward Linde-Lubaszenko, Michał Sitarski, Olga Sawicka), wypadają co chwila z odpowiedniego rytmu, zaglądając do tekstu, szukając swoich dalszych kwestii. Warto tutaj wyróżnić Arkadiusza Brykalskiego, który potrafi Fredrę czytać jak nikt (inna rzecz: chyba też po prostu umiał najwięcej tekstu na pamięć, najrzadziej – tak myślę, mam nadzieję, że nikogo nie krzywdzę – zerkał do sztuki).


Chodzi mi o to, że cała ta warstwa znaczeniowa, na której tak zależało reżyserowi, znika z jednej strony pod świetną koncepcją estetyczną, a z drugiej – pod prowizorycznością czytania, które nie może mierzyć się z rzetelnym odegraniem dramatu. Ale chcę podkreślić, że nie można mieć o to do reżysera pretensji. Wiem, że to bardziej szkic do spektaklu niż kompletne dzieło, wiem, że ambicje Zadary nie miały tak naprawdę szansy na przybranie optymalnej formy. Bardzo chciałbym, żeby „Wychowanka” weszła na stałe (na prawie stałe? pół stałe?) do repertuaru Powszechnego. Może wtedy – powoli, powoli – stawałaby się zwartym, konsekwentnym przedstawieniem, realizującym interesującą wizję? Tego życzę, temu kibicuję.