Z rozrysowanymi planami hotelu w dłoniach, rozchodzimy się jak stonka po piętrach hotelu. Słuchamy historii windziarzy, w sali dansingowej uczestniczymy w potańcówce. Najciekawiej jest gdy fikcja krzyżuje się z rzeczywistością. Gdy, po wysłuchaniu historii młodego windziarza, muszę przejechać kilka pięter windą. A drzwi do niej otwiera mi... windziarz. Realny, nie aktor. Widząc kartkę z planem hotelu nie pyta czy wysadzić mnie na czwartym, czy piątym piętrze, bo wie, że jadę na szóste, bo "panie, już był ten spektakl u nas jesienią, ja już wiem, na które pana wieźć". Albo sceny w pokojach, dantejskie nieraz. Przechodzę do nich przez korytarz, na którym trzej mężczyźni rozmawiają o wojnie, z której właśnie wrócili. Ale przecież w pokojach obok śpią ludzie. Ktoś właśnie idzie korytarzem do pokoju, pomylił piętra, wchodzi w akcję przedstawienia. Mimowolnie wkracza pośród aktorów Teatru Nowego, w strojach z międzywojnia. Michał Zadara tak poukładał sceny, by pokazać Savoy na tle powojennej Łodzi.

Wreszcie dochodzimy do strychu, gdzie na łóżku umiera gość hotelowy. Strych to strefa biedoty, najtańszych pomieszczeń Savoya. Wezwany lekarz zaleca choremu trzy kieliszki wina dziennie. Wie, że pacjent nie ma już perspektyw, nie rokuje, zatem niech chociaż przejdzie na drugą stronę na rauszu.

Poruszałem się trochę po omacku. Bo jest kilka dróg, możliwości obejrzenia Savoya od środka. Można zanurzyć nos w plan, sprawdzać, co wydarza się o której godzinie i truchtać ze studentkami teatrologii z wydarzenia na wydarzenia, albo poddać się wędrówce, zaglądać w szczeliny, kanciapy. Gdzieś gra muzyka, gdzieś obok czytane są fragmenty powieści Rotha, na podstawie której powstało to przedstawienie. Gdzieś ludzie pędzą, mijają aktorów, którzy wyszli z ról i biegną do garderoby, potem do kolejnego pomieszczenia, odtworzyć następną scenkę. Chodzę po hotelowej kuchni, błąkam się po korytarzu, siadam na łóżku w pokoju, w którym ktoś ubija właśnie jakiś interes, przechodzę do kolejnego, w którym trwa dramatyczna scena miłosna, korytarzem podążam za zarządcą budynku. Słucham opowieści stałej bywalczyni pokoju 208, przyjeżdżającej tu rokrocznie z Niemiec. W każdym zaułku coś się dzieje.

Udało się Michałowi Zadarze rzucić snop światła na ten stojący pięćdziesiąt metrów od Piotrkowskiej hotelik. Z bogatą, stuletnią historią, dziś już nieco podupadający, ledwie dwugwiazdkowy, ze skrzypiącą podłogą, wytartymi chodnikami, bez większych wygód w pokojach. Nie ma w tym przedstawieniu jakichś wybitnych ról, cały zespół gra równo, niektórzy harują, ganiając po piętrach, wcielając się w tabun postaci. Spektakl "Hotel Savoy" ma jednego bohatera. I jest nim sam hotel.

*

Tydzień po przedstawieniu przyjechałem raz jeszcze do Łodzi, zamieszkałem w pokoju numer 208. Wiózł mnie stary windziarz, przeszedłem skrzypiącą podłogą do pokoju, zaległem w wygodnym łóżku, nalałem wody do wanny i położyłem się w niej. I tak, jak bohaterka Zadary, odkręciłem stary telewizor marki Elemis, by móc oglądać program w łazience. I poczułem się jak w teatralnych dekoracjach.