Witkacy był wybitnym dramaturgiem, który w swych sztukach nie tylko snuł rozważania na tematy metafizyczne. Przewidywał również katastrofy historyczne, społeczne. Przy tym, podobnie jak jego współcześni, zafascynowany był techniką. W efekcie narodziła się "Szalona lokomotywa". To zabawna i przerażająca zarazem historyjka o dwóch na międzynarodową skalę zbrodniarzach, którzy podszywszy się pod maszynistę i palacza porywają pociąg, by poprowadzić go wprost ku katastrofie.

W dialogach zawartych jest sporo interesujących rozmyślań filozoficznych i wiele inteligentnego humoru. Ale nie jest to nic skomplikowanego. Każdy widz jest w stanie bez trudu to pojąć. Bardzo bezpiecznie mógł więc reżyser przedstawienia, Michał Zadara, wraz ze scenografami Robertem Rumasem i Arturem Sienicki oraz kompozytorem Janem Duszyńskim, obudować rzecz bardzo bogatą, a przy tym wysoce estetyczną formą. Wszakże Witkacy wielkim fanem formy był. Nawet czystej!

I udało się! Świat słowa i świat formy nie są w tym przedstawieniu ani sobie przeciwstawne, ani do siebie równoległe. One są z sobą sprzężone w absolutną jedność! Kwestie wypowiadane przez aktorów, przekazywane emocje współgrają z dźwiękami i ruchomymi obrazami emitowanymi na kilku ekranach. Projekcje filmu, dzięki nowoczesnej technice i wyobraźni twórców, są znacznie bardziej złożone i ciekawe, niż proponował sam Witkacy.

Mała kolejka, niczym dziecięca zabawka, porywa widzów w szaleńczą podróż. Zamieszczona w niej kamerka filmuje nie tylko twarze aktorów, ale i widzów, rejestrując też ich emocje. Początkowo jest niewidoczna. Obserwujemy tylko efekty jej poczynań. W drugiej części drewniany parkan zostaje usunięty, a my oglądamy już kolejkę w wielkim pędzie mijającą dworzec, semafory i pędzącą bez zatrzymywania ku zatraceniu. Postaci ekscytują się niepowtarzalnością czekających ich doznań. A ich kwestie rozpisane są w partyturach, jak na operę dramatyczną przystało. Nikt się nie myli, nikt nie wypada z rytmu. Witkacy byłby, sądzę, zachwycony. Tak wysokiej poprzeczki w swoich didaskaliach nie postawił. Aktorzy mieli tylko siedzieć w lokomotywie i wypowiadać tekst w zgodzie z przesuwającymi się za oknem obrazami. Nie wyobrażał sobie też dwóch pianin na scenie, z których dźwięki sprzęgają się ze ścieżkami dźwiękowymi muzyki mechanicznej i licznych odgłosów emitowanych na różne niekonwencjonalne sposoby.

Bydgoska inscenizacja to wielkie szaleństwo wrażeń. Uaktywnia nie tylko zmysły, ale intelekt, którym trzeba się jednak posługiwać przy odczytywaniu rozlicznych symboli. Tu nie tylko koncentrować się i błyskawicznie reagować muszą aktorzy, ale i widzowie. Inaczej niewiele zrozumieją. Ale warto zdobyć się na ten wysiłek, bo przedstawienie zapada i w umysł i w duszę na długo.

A najważniejszy jest epilog. Ze sceny akcja przenosi się na ekran. Film pokazuje krajobraz po katastrofie. Poszczególne sceny przedstawiające rannych porywaczy łączą się w ujęcia. Noc, śnieg, tory, ciemność w wagonach, wyłuskiwanie z mroku zmasakrowanych ciał. Oświetlane latarkami twarze wykrzywione z bólu. Prowadzona z ręki kamera jest bardzo blisko cierpiących. Przerażający pejzaż.

Maszynista, który wcześniej personifikował lokomotywę, utożsamiając się z jej mocą, jest już poza nią; pozbawiony siły, jaką miał jeszcze przed chwilą, podobnie jak pozostali, leży na śniegu z wnętrznościami na wierzchu. Zadara tworzy w filmie alegoryczny obraz, używając wielu intelektualnych kodów potrzebnych do jego pełnego odczytania. Znaczącą postacią jest Doktor (ciekawa rola Jakuba Ulewicza) z komórką przy uchu. Z jej głośniczka dobiegają słowa w jakimś nieznanym kryptojęzyku. Tym samym, który słyszeliśmy przed rozpoczęciem spektaklu z "dworcowych" megafonów. I dlatego z zapowiedzi nie można było wywnioskować skąd i dokąd pojedzie pociąg. Nieważne. Bo każdy pociąg może być właśnie t y m.

W epilogu słowom towarzyszą jeszcze tajemnicze znaki graficzne. Po trosze kojarzące się z pismem Innuitów zamieszkujących Krąg Polarny, z pismem Creew z terenów Ameryki Północnej, z pismem Neo-Tifignah i Tifignah z Afryki Zachodniej, opartym na starożytnym piśmie staroberberskim. Ta kryptografia nie pojawia się bez powodu. Sugeruje, że dzięki postępowi technologicznemu dziś terroryści dotrzeć mogą do każdego zakątka kuli ziemskiej. I do wiosek afrykańskich i na Koło Podbiegunowe.

Pomiędzy tymi osobliwymi znakami pojawia się rok 2025 zapisany cyframi arabskimi. Wizjoner przyszłości technologicznej, Vernor Vinge, przewidywał, że pomiędzy rokiem 2005 a 2030 dojdzie do prawdziwej eksplozji cywilizacyjnej, której dziś nie jesteśmy w stanie sobie wyobrazić. A data 2025 mieści się w tym przedziale czasowym. To wyraźne nawiązanie do Witkacego. Autor mówi w sztuce o tym, że w przyszłości trudno będzie nadążyć za postępem. A tekst został napisany w roku 1923, kiedy to symbolem postępu technicznego był właśnie pociąg. A więc za sprawą człowieka świat wspaniale się rozwijając, pędzi ku zagładzie.

Nie byłoby tego przedstawienia, gdyby nie wspaniałe aktorstwo bydgoskiego zespołu. Największy ciężar odpowiedzialności spoczywa na Mateuszu Łasowskim, który gra maszynistę Zygfryda Tengiera. To w jego głowie zrodził się szaleńczy pomysł porwania pociągu; idea, do której należy teraz przekonać nie tylko palacza, czy jego dziewczynę, ale przede wszystkim trzeba ją pozwolić zrozumieć widzom. Pokazać mentalność terrorysty. I zarazić jego pragnieniem innych. Szaleństwo Tengiera obnażane jest powoli, potem eskaluje i poraża innych. A wszystko w zgodzie z rytmem przedstawienia, z muzyką, obrazem. To może dziwne, ale widz życzy Tengierowi powodzenia, razem z nim chcąc doświadczyć niepowtarzalnego. Dzięki sugestywnej grze Łasowskiego dociera też do nas to, że taki zamach terrorystyczny może czaić się w każdym pociągu czy samolocie, na każdym dworcu czy lotnisku. Przykłady na to z życia można by mnożyć. Wiele ich niemal każdego dnia pokazuje telewizja. Ale to nie to samo. Dzięki twórcom inscenizacji w TPB przeżywamy to bardzo bezpośrednio. Jesteśmy w pociągu.

O tym przedstawieniu trudno opowiedzieć komuś, kto go nie widział. Ten spektakl trzeba po prostu przeżyć.