«Dziś kumulacja w Lotku, kupił pan już los?

 

- W centrum handlowym była loteria i można było wygrać samochód. Wypełniłem kupon, wrzuciłem tam gdzie trzeba i nie wygrałem. Bardzo mnie to zniechęciło do loterii w centrach handlowych.

 

A jakby nie wyszło z uprawianiem teatru, też by pan zrezygnował?

- W teatrze sukcesu nie da się łatwo zmierzyć. Ostatnio pewien reżyser wyszedł z 'Kartoteki' wściekły i wychodząc, jakby szczeknął z irytacji. To był sukces, tak samo jak owacja na stojąco jest sukcesem. Ponoć znana aktorka po obejrzeniu mojego spektaklu - w którym postacie właściwie tylko chodzą i mówią - całą noc rzygała z obrzydzenia. Uznałem to za dowód siły tego spektaklu, aczkolwiek oczywiście trochę mi było smutno, że zareagowała właśnie w taki sposób.

 

Po czterech latach od debiutu ma pan na koncie Paszport 'Polityki' i monograficzny przegląd w ramach 28. Warszawskich Spotkań Teatralnych.

 

- Po festiwalu moje spektakle weszły do szerszego obiegu kulturalnego. Widziałem na nich mnóstwo bardzo różnych ludzi - studentów ze szkół artystycznych, z socjologii, filozofii, ale też trochę klasy średniej, emerytów. Odbiór był raczej pozytywny, a ja nie mogłem się nadziwić. Przecież rzeczy, które staram się robić, są często kompletnie niezrozumiałe dla mnie samego. Nie przekazują tego, co już wiem, tylko stan mojej niewiedzy i zdziwienia.

 

Pytanie jest raczej - jakim cudem pan tak łatwo wszedł w teatr? Miał pan przecież zasilać szeregi białych kołnierzyków z ONZ.

 

- Miałem poważne zajęcia z teatru od 14. roku życia. Ale rzeczywiście, moje wykształcenie i życiorys predestynowały mnie raczej do pracy w instytucjach międzynarodowych. Amerykańska szkoła, do której chodziłem w Wiedniu, była silnie połączona z organizacjami typu OPEC czy OBWE. Braliśmy udział w spotkaniach z wybitnymi znawcami polityki międzynarodowej i biznesmenami dyskutującymi o sytuacji gospodarczej. Studia w Stanach zacząłem na wydziale nauk politycznych. Do historii politycznej miałem prawdziwą pasję, która nie opuściła mnie właściwie do dziś. Ale w trakcie studiów nastał kryzys.

 

Czyli?

 

- Zrozumiałem, że albo w tę, albo w tę. Albo będę się zajmował teatrem, albo wkładam garnitur i składam podanie o praktykę w ONZ. Albo jadę oglądać spektakle, albo szukam miejsca w centrach władzy. To był kryzys emocjonalny, ponieważ zajmowanie się sztuką wydawało mi się wtedy czymś mniej poważnym. Zrobiłem rok przerwy w studiach w Swarthmore College i przyjechałem na semestr na wydział reżyserii warszawskiej Akademii Teatralnej. Byłem zszokowany.

 

To było koszmarne miejsce, w takim letargu, że aż strach o tym mówić. Byłem wściekły na profesorów, którzy tak niszczą twórczy potencjał młodych ludzi, nie pobudzając ich do krytycznego myślenia, tylko zamykając w jakimś kanonie konwencji teatralnych. Najgorsze było to, że ci młodzi studenci byli zachwyceni. W formie fuksówki utwierdzali system władzy. Ale nie od dziś wiadomo, że człowiek w gruncie rzeczy tęskni za faszyzmem.

 

Równie dobrze mógł pan wyładować tę wściekłość na teatrze w Stanach, nie w Polsce.

 

- Tam byłoby to jałowe. To nie jest moja kultura, nie czuję się za nią odpowiedzialny. Tam kultura w ogóle jest mało istotna. Myślenie odbywa się na uniwersytetach, w pismach politycznych. Teatr nie należy do głównego nurtu intelektualnego. Czy ktoś w Ameryce byłby sobie w stanie wyobrazić George'a W. Busha idącego do teatru? Przecież to absurd! Prezydent USA nie ma czasu na teatr, ponieważ teatr jest uznawany za rozrywkę. A w Polsce przeciwnie - nie byłoby nic dziwnego w tym, gdyby Lech Kaczyński pojawił się na premierze teatralnej.

 

Marek Borowski wspaniale zna się na balecie, słuchałem jego wykładu o sławnej męskiej wersji 'Jeziora łabędziego'. Pod tym względem jesteśmy bardziej podobni do Niemców, których nie dziwi obecność kanclerza w wydarzeniach kulturalnych.

 

Jesteśmy więc mniej poważni?

 

- Simone de Beauvoir pisała, że jeśli coś traktujesz poważnie, to już przegrałeś. W momencie, gdy się traktuje swoją religię, Marksa czy właśnie zawód reżysera 'poważnie', to kończy się myślenie. Ja lepiej się czuję wśród ludzi myślących, a więc niepoważnych. Choćby Duchamp - robił rzeczy tak długo, jak długo go bawiły. Znudziło go ustawianie pisuarów w muzeach, to nie ustawiał. Chodzi o to, by bawić się czymś tak, jak bawi się dziecko, na sto procent, nigdy z poczucia obowiązku. Czuję się zagrożony przez powagę.

 

Wojny wywoływane są właśnie przez ludzi, którzy mają szalenie poważne plany i realizują je za wszelką cenę. Gombrowicz pisał w 'Historii', że gdyby cesarz Franciszek Józef przez chwilę był mniej poważny i zdjął buty, to nie byłoby pierwszej wojny światowej. W Polsce okresem utraty ironii był z pewnością okres poprzedniego rządu. Występujący w mediach politycy nie robili żartów, tylko strasznie poważne grymasy. Moja mama z tego wszystkiego zdecydowała, że będzie oglądać tylko filmy o zwierzętach.

 

To nic nie jest poważne?

 

- Ludobójstwo, faszyzm, 'porządni obywatele', co gwałcą córki, źli nauczyciele. To są poważne sprawy. Ale ich powodem jest brak ironii. Patriotyczna troska o swój kraj jest bardzo fajna, ale jak się zaczyna z tego powodu dzielić ludzi na swoich i obcych, to już tak fajnie nie jest. Najgorsi nauczyciele zwykle nie mają poczucia humoru, tylko chcą wprowadzić ostrą dyscyplinę. Źli politycy też nie bywają zbyt ironiczni. Faszyści to wyjątkowo niezabawna grupa ludzi.

 

W teatrze robi pan rzeczy dość radykalne.

 

- Radykalne?! Mnie jest czasem wstyd przed starszymi aktorami, że to, co im proponuję, jest tak delikatne i niewinne! Mój największy nauczyciel Jan Peszek wywodzi się z mocnej tradycji awangardowej, czego najważniejszym przykładem była jego współpraca z kompozytorem Bogusławem Schaefferem.

 

Oni robili razem takie spektakle, na które żaden reżyser by się dziś nie odważył. Nasze pokolenie teatralne jest w porównaniu do poprzedniego nieznośnie konserwatywne. Jak pracuję z Peszkiem czy teraz z aktorami, którzy współpracowali z Józefem Szajną, to czuję się zakompleksiony, że im nie proponuję nic odważnego.

 

Czyli w dziedzinie teatru nastąpił regres?

 

- Ostatnio ja, kompozytor Dominik Strychalski i Peszek rozmawialiśmy o następującej kompozycji Nam June Paika: maszyniści wwożą na scenę fortepian, otwierają go, wkładają tam kota i psa, zamykają, czekają dwie minuty, wyciągają kota i psa, zwożą fortepian. Wydawało mi się to dość prowokacyjne. Potem Jan Peszek zaczął opowiadać, w czym uczestniczył z Schaefferem. I ja, awangardowy młody reżyser, siedziałem ze Strycharskim, młodym awangardowym muzykiem, i zrozumieliśmy, że nie mamy żadnych szans z radykalnością lat 60. Wystarczy wybrać się w Wiedniu do Muzeum Leopolda na piętro akcjonistów.

 

To całe rozcinanie i przyszywanie różnych części ciała jest naprawdę imponujące. 40 lat temu nastąpiły już takie przekroczenia, że jakieś moje bieganie w 'Kartotece' czy rysowanie krwawą cieczą w 'Odprawie posłów greckich' może być najwyżej nudne czy za mało zdekonstruowane, ale na pewno nie bulwersujące. I nie chodzi o to, że wszystko już było. Chodzi o to, by z dawnych gestów artystycznych czerpać odwagę i zdobyć się na to, by dorównać dawnym działaniom.

 

Pana teatr nie nudzi?

 

- Jako widz dobrze się bawię zawsze, gdy sztuka nie próbuje mi niczego gotowego zaserwować. Na spektaklach Christopha Schlingensiefa nie wiem, o co chodzi przez dwie godziny, i to jest wspaniałe. Szukam właśnie tych jakości, które nie obsługują widza. Widz jest współproducentem spektaklu, to dopiero jego umysł czy zmysły dopełniają spektakl. Jeśli nie ma ochoty na taką aktywność, to niczego z mojego spektaklu nie wyniesie. Krytycy, którzy negują moje spektakle, mówią, że one nie działają, i mają absolutną rację. Wprawdzie dźwięk działającego samochodu jest ciekawy, ale ciekawszy jest dźwięk zepsutego samochodu. Widz wtedy sobie musi wyobrazić, jak ten samochód by brzmiał, gdyby działał.

 

Robi pan tak wiele premier rocznie, że dochrapał się pan już tytułu stachanowca polskiego teatru.

 

- Kiedy mi się wypomina moją pracowitość, robi mi się bardzo smutno. Krytycy mówią: 'Reżyser może w sezonie zrobić najwyżej trzy spektakle'. Na jakich badaniach to jest oparte? Fassbinder miał zawsze w maszynie na biurku jeden scenariusz, w łazience książkę, którą miał adaptować, a w łóżko gotowe notatki do kolejnego scenariusza. Każdy ma inny rytm pracy i nie rozumiem, jak można to krytykować. Zresztą w następnym sezonie nie zrealizuję żadnych spektakli. Mam poczucie, że coraz bardziej specjalizuję się w teatrze, a nie chcę się wcale specjalizować. Chcę nauczyć się nowych rzeczy.

 

A powrót do dyplomacji?

 

- Może na pewnym etapie życia, tak. Bardzo tęsknię za tym siedzeniem w garniturze i dyskutowaniem. Tylko obawiam się, że żadna organizacja by mnie nie chciała. Trochę za bardzo jestem anarchistą. Moje działanie w teatrze polega na ciągłym podważaniu zastanych form. W OPEC-u to mogłoby się źle skończyć.

***

Michał Zadara - (ur. 1976), reżyser teatralny, twórca filmów i instalacji. W wieku trzech lat wyjechał z rodzicami z Polski, chodził do szkół anglojęzycznych w Austrii i Niemczech Zachodnich. Studiował teatr i nauki polityczne w Swarthmore College koło Filadelfii, reżyserię w Akademii Teatralnej w Warszawie i oceanografię w Massachusetts, w końcu trafił na Wydział Reżyserii Dramatu w PWST w Krakowie, pod opiekę Krystiana Lupy.

 

Od 2004 roku pracuje w teatrach w całym kraju, interpretując na nowo literaturę polską ('Wesele', 'Odprawa posłów greckich', 'Ksiądz Marek', 'Kartoteka') i światową klasykę oraz wystawiając własne sztuki (np. 'Na gorąco' na podstawie 'Pół żartem, pół serio'). W 2007 roku otrzymał Paszport 'Polityki'. W kwietniu 2008 roku był bohaterem 28. Warszawskich Spotkań Teatralnych»